PUBLIKACJE
michal-garapich.jpg

13 stycznia 1982 roku

jest fragmentem pracy Michała Garapicha „Zapiski jak migawki obrazów – Myśli Nieinternowane”, zgłoszonej do konkursu „Na dziennik, pamiętnik lub wspomnienia z lat 80. XX wieku”, zorganizowanego przez Biuro Edukacji Publicznej IPN.


Nocuję w domu dziecka. Jest razem ze mną Karol, właśnie wybiła godzina 23:00. Cały dom dziecka spokojnie śpi. Już trzecią noc próbuję razem z Karolem zrealizować akcje jak z sensacyjnego filmu, – próbujemy włamać się i ukraść sprzęt poligraficzny. Moi zaufani koledzy, ludzie z Solidarności Nauczycielskiej, tacy sami jak my, nie zastraszeni bez reszty, powiedzieli mi, że w pewnej szkole jest zostawiony (w gabinecie dyrektora) prawdziwy profesjonalny powielacz. „Dekret o stanie wojennym”, z 13 grudnia 1981 w jednym z artykułów nakazywał mniej więcej tak: każdy kierownik jednostki organizacyjnej zobowiązany jest w okresie stanu wojennego zdeponować w komisariatach milicji obywatelskiej urządzenia służące do powielania i odbijania oraz kopiowania tekstów. Podobny przepis dotyczył także urządzeń służących do prowadzenia rozmów w łączności bezprzewodowej radiowej oraz wszelakiej broni i amunicji. Dyrektorka tej szkoły żyjąc w konkubinacie z wysokiej rangi funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa, pewnie ze zwykłego lenistwa, uznała, że dekret o stanie wojennym w tym względzie jej nie obowiązuje. Kto jak kto, ale ona z pewnością nie miała zamiaru wykorzystywać posiadanego powielacza do druku niezależnych tekstów, czy choćby ogłoszeń Solidarności Nauczycielskiej. Dla nas jej zachowanie stwarzało szanse na zrealizowanie swojego marzenia, o druku niezależnego słowa i przełamaniu powszechnej cenzury i kłamstwa, które wylewało się z wszystkich stron gazet, i głośników radia i TV.

Włamywanie się do szkoły, jak pewnie każde włamanie, nie jest łatwe, tym bardziej, gdy robią je prawdziwi dyletanci. Żeby w ogóle móc się włamać do budynku szkoły, musieliśmy najpierw wyłączyć światła lamp na ulicy, gdyż oświetlały one mocno cała fasadę szkoły. Przebrani za robotników z torbą pełną narzędzi, chodzimy od jednej latarni do drugiej szukając stopki, jakiegoś przełącznika którym można by zerwać obwód prądu na ulicy. Denerwuję się trochę, bo boję się, że któryś z nauczycieli lub uczniów rozpozna mnie mimo przebrania. Cała ta nasza manipulacja przy latarniach mogła odbywać się tylko w dzień, żeby nie wzbudzać jakiś niepotrzebnych podejrzeń. Niestety dopiero wieczorem mogliśmy stwierdzić, czy nasze działania okazały się skuteczne. Solidny mróz i śnieg ułatwiał nam to działanie przez to, że nawet dzieci po lekcjach nie bawiły się przed szkołą, ale za to nasze ręce grabiały natychmiast i ograniczały precyzje ruchów. Karol okazał się dużo lepszym niż ja fachowcem od rozumienia zasad łączenia latarń na ulicy i w kolejnych próbach zidentyfikował świetnie miejsce połączenia solidną śrubą dwóch drutów pod napięciem. Bez specjalistycznych kluczy i bez specjalnej izolacji od gruntu, bardzo ryzykowaliśmy odkręcając kombinerkami tę jedną śrubę. Jednak udało się.

Wieczorem widzimy, że ulica pogrążona jest w niespotykany na niej mrok, tylko my w swoich szarych ubraniach, jesteśmy na śniegu i tak dalej widoczni. Decydujemy się na kolejną próbę, tym razem już nie poprzez wciąganie się po linie z dachu do okna, tylko wprost z ziemi. Zdobywam drabinę, która sięga do okna.

Czekamy do godziny pierwszej w nocy, wszędzie cicho i spokojnie. Trwa godzina milicyjna. Drabinę bierzemy z niedokładnie domkniętego magazynu szpitalnego. Jest ona strasznie ciężka, mocno długa i kompletnie nieporęczna. Ja na szczęście mam obznajomiony teren, więc przez znaną mi dziurę w ogrodzeniu udaje się nam przejść niezauważenie przed przejeżdżającymi dość często patrolami milicji. Zaczynamy. Za progiem gościnnego domu dziecka jesteśmy skazani na własne siły, już sama nasza obecność na ulicy w mieście o tej porze oznacza aresztowanie, a co dopiero patrząc na nasz wygląd i ekwipunek. Karol jest lepszy, trenuje i szybko biega, ma dla siebie świetne alibi, gdyż zameldował się właśnie na tę noc w schronisku w Pięciu Stawach Polskich. Za pościel na noc musiał zostawić w recepcji swój dowód osobisty, bez którego w stanie wojennym nie można było w ogóle poruszać się. Ja nie myślę o żadnej asekuracji, chcę wreszcie zrobić co postanowiłem, zmęczony już jestem tymi wielokrotnymi próbami dorwania się do powielacza.

Prawie biegiem przeskakujemy na drugą stronę ulicy, jeden za drugim w odległości długości drabiny. Chowamy się w mroku fundamentów i piwnicznych okienek szkoły. Nagle w świecącym się ciągle oknie mieszkania naprzeciwko szkoły ukazuje się starsza Pani, podejrzanie rozglądając się po ulicy. My na szczęście w tym miejscu jesteśmy dla niej nie widoczni. Jednak za chwilę będziemy musieli przystawić drabinę do ściany i wtedy będziemy dla niej widoczni jak na dłoni. Co robić? Chwilę ciągnącą się jak godzina, czekamy. Nawet nie czuję mrozu. Zdyszany bieganiem z drabiną staram się wolno oddychać, bo strasznie dużo pary idzie z pyska. Po paru minutach zza okna dochodzi do naszych uszu pisk i skrzypienie radiowej audycji – „Fakty, wydarzenia, opinie” Radia Wolna Europa. Uznajemy, że audycja będzie na tyle ciekawa, że możemy przystawić drabinę. Jeszcze jeden wysiłek i energiczne wyciskanie mięśni rąk z ciężarem drabiny do góry, ostrożnie raz, dwa i jest. Drabina opiera się o parapet okna.

Idę po szczeblach drabiny do góry, zbliżam się do okna i nagle przeszywa mnie jakiś strach, odrętwienie. Ktoś ? Coś, na mnie patrzy!! To tylko kot, wygrzewa się na ciepłym parapecie. Moje szamotanie się przy oknie i uderzanie w nie, sprawiło że kot wskoczył do środka i nie wiem gdzie się skrył. Droga do gabinetu wolna. Karol wskakuje do środka, związuje pudło powielacza sznurem i stękając pod ciężarem ładunku wsuwa mi je do rąk. Ja trzymam powielacz w rękach i opieram na głowie, niepewnie schodzę po drabinie w dół, stawiając nogi na szczeblach na wyczucie. Karol zaraz za mną, tak blisko, że o mało cała drabina nie pęka na pół. Natychmiast odkładamy od ściany drabinę. Teraz znowu nie jesteśmy widoczni tak jak jeszcze przed chwilą. Czuję się bezpieczniej, patrzę w górę, okno słabo domknięte, ale nie otwarte, właściwie wygląda, że nic się przy nim nie działo. Zostawiamy drabinę pod ścianą i niosąc we dwoje powielacz, drogą przez dziurę w ogrodzeniu szpitala dla nerwowo chorych kierujemy się w stronę ulicy na której stoi mój VW Garbus. W tym momencie naszą ociemnioną ulica zaczyna przejeżdżać jakiś samochód! Zaraz skręcić musi w lewo i jego światła oświetlą nas dokładnie. Za niewielką pryzmą wysypanego z pieca kuchennego żużla kładziemy się skuleni na śniegu. Dostawczy pickup przejeżdża obok nas i nikt nic nie zauważa. Leżymy tak bez ruchu na śniegu, wstrzymując własny oddech, aż dostawca nie wyładuje baniek z mlekiem dla domu dziecka. Strasznie długo to trwa. Jedna bańka, druga, teraz wraca po puste bańki stojące pod oknem. Przechodzi dosłownie kilka kroków od naszych głów, prawie przestaję oddychać.

Teraz wcale nie jest mi zimno, działam jak automat, nawet nie patrzę na wyraz twarzy Karola, każdy nasz ruch jest wykonywany przy maksymalnej koncentracji. Dziura w płocie jest zbyt wąska, żeby zmieścił się w niej powielacz w pudle. Karol bez uprzedzenia decyduje o przerzuceniu pudła nad płotem. Stojąc z drugiej strony ledwo łapię ten ciężar na siebie, który dziwie się z jaką siłą Karol sam przerzucił. Teraz mamy kilka set metrów do auta. Otwieram drzwi, niepotrzebnie zapala się w środku światełko, szybko je gaszę. Kładę powielacz w dziurze za tylnym siedzeniem, przykrywam kocem i zamykam samochód.

Biegiem wracam do dziurawego ogrodzenia, Karol już tam czeka. Szybko decydujemy o przeniesieniu drabiny z powrotem do szpitalnego magazynu, by nie zdradzała naszego działania. Teraz drabina wydaje się nam zdecydowanie lżejsza. Przynosimy ją do magazynu i dokładnie ustawiamy tak jak poprzednio leżała. Jeszcze tylko zacieramy nasze ślady na śniegu pod oknem, w czym pomagają nam podmuchy wiatru i słaby opad śniegu z dachu. Jak automaty spokojnie wracamy w bezpieczne drzwi domu dziecka. W pokoju nauczycielskim powoli pijemy herbatę jeszcze raz obgadując każdą minutę naszej akcji. Do godziny szóstej rano nikomu z nas nie chce się spać. Wtedy kończy się godzina milicyjna. Karol szybko wybiega z bidula. A ja... rozpoczynam poranny dyżur. Najpierw ukradłem powielacz, a potem obudziłem dzieci do szkoły.

Tak jak zawsze na swoim dyżurze.

Michał Garapich

 

Strona używa cookies (ciasteczek). Dowiedz się więcej o celu ich używania i zmianach ustawień. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Czytaj więcej x