PUBLIKACJE
tomasz-gugala_1.jpg

MOJA DZIAŁALNOŚĆ OPOZYCYJNA

Relacja Tomasza Gugały


Na wstępie chciałbym zdemitologizować twierdzenie, że każdy opozycjonista musiał z mlekiem matki wyssać swoją opozycyjność, jak również wynieść ją z atmosfery domu rodzinnego. Jestem tego najlepszym przykładem. U mnie w domu nigdy nie rozmawiało na tematy polityczne. Wręcz przeciwnie, panowała cisza, tak jakby rodzice starali się chronić mnie i siostrę przed popadaniem w kłopoty. Nie mówiło się o Katyniu, nie mówiło się o Wyszyńskim, o rozruchach z roku 1968 i 1970, które przeżywaliśmy. To wszystko było tematem tabu i co najwyżej słyszałem od mamy: „Nie wychylaj się, pokorne ciele dwie matki ssie”, itd. Co nie zmieniało postaci rzeczy, że moje życie nie było takie pokorne, bo ciągle starałem sobie stawiać elementarne pytania. Kiedy widziałem jakąś niesprawiedliwość, to starałem się przeciwstawiać i zawsze pytałem dlaczego. Czasami to pytanie wpędzało mnie w gigantyczne problemy. Był taki moment, że w ciągu jednego roku szkolnego w trzeciej klasie licealnej „zwiedziłem” kilka różnych klas w dwóch szkołach. I to wszystko z powodu prostego pytania: dlaczego.

Po latach dowiedziałem się, że mój ojciec walczył w Powstaniu Warszawskim. Nie przyznawał się do tego długo z powodu obaw. Okazało się, że był w Narodowych Siłach Zbrojnych i zgłosił swoją działalność powstańczą dopiero w 1994 r. O tym, że jego siostra walczyła w tym samym powstaniu, mówiło się między wierszami wcześniej, bez wchodzenia w szczegóły. Pełną historię mojej cioci Seweryny Gugały-Stolarskiej poznałem stosunkowo niedawno – kilka lat temu. Zaprosiłem ją do studia, gdzie dokonaliśmy nagrania „wywiadu rzeki” o historii naszej rodziny. Jest to ostatnia osoba, która pamięta jej losy sięgające początku wieku XIX. Oczywiście pamięta z rodzinnego przekazu. I tak dotarliśmy do kilku pradziadów Rodziewiczów, powstańców styczniowych. Dotarliśmy do dziadka, Józefa Gugały, uczestnika wojny polsko-bolszewickiej w 1920 r. I w końcu dowiedziałem się, że w Powstaniu Warszawskim walczyło dziewięcioro członków naszej rodziny. Wcześniej nie miałem o tym pojęcia.

Moja przygoda (jeśli tak to można nazwać), moje zetknięcie z konsekwentną i zorganizowaną działalnością opozycyjną można by datować na rok 1980. Wcześniejszych epizodów w ogóle nie liczę i uważam to za wyrażanie swojego stanowiska w sprawie normalności, a normalność oznaczała z natury rzeczy antykomunizm czy antysocjalizm. Nie traktowałem tego jednak w kategoriach politycznych, tylko zdrowego rozsądku. Natomiast w kategoriach politycznych po raz pierwszy zacząłem się realizować we wspomnianym 1980 r. Pierwszego lipca zostałem zatrudniony po studiach na Politechnice Krakowskiej jako stażysta w Polskich Kolejach Państwowych, a konkretnie w stacji Kraków-Płaszów. W czasie gorącego lipca kolejarze z lubelskiego przyspawali do torów lokomotywy pociągów wyjeżdżających na wschód, wywożących tam polską żywność, której brakowało na polskim rynku. Odbiło się to szerokim echem w społeczeństwie, szczególnie wśród kolejarzy. Wówczas to po raz pierwszy zacząłem namawiać swoich starszych kolegów, którzy już tam pracowali wiele lat: „Słuchajcie, zróbmy coś. Oni tam, wystąpili również w naszym imieniu”. Ludzie patrzyli na mnie jednak podejrzliwie – być może obawiali się, że jestem prowokatorem.

Kiedy w stoczni Gdańskiej w sierpniu zawrzało, ponownie zacząłem nawoływać do akcji solidarnościowych. Wystarczyło zatrzymać jedną nastawnię stacji Kraków-Płaszów, by sparaliżować całą południową Polskę. Jednak i wtedy ludzie patrzyli na mnie podejrzliwie. Któregoś dnia, zniechęcony wychodziłem z pracy, kiedy podszedł do mnie Paweł Miśkowiec, doświadczony dyżurny ruchu, pracujący już tam dwa lub trzy lata i cieszący się pewnym autorytetem. Zapytał się mnie: „No to co, robimy?”. Odparłem mu krótko: „Robimy”. W kilkanaście minut wykonaliśmy ręcznie plakaty w formacie A3 i obwiesiliśmy nimi całą stację zapraszając na zebranie Termin wyznaczyliśmy za dwa do trzech dni, tak, by zapewnić możliwie największą frekwencję. Należało bowiem uwzględnić specyfikę pracy zmianowej, kiedy „zjeżdża” najwięcej drużyn konduktorskich, itd. Następnego dnia wezwał mnie naczelnik stacji i zapytał: „A po co to panu?”.

Nie byłem członkiem istniejących w tym czasie oficjalnych związków zawodowych, pomimo, że dostałem ofertę wstąpienia do nich na tzw. obiegówce w momencie zatrudniania, co wywołało już pewną konsternację kierownictwa. Pytanie, dlaczego nie chcę wstąpić do tej organizacji skwitowałem pytaniem: czy jest to obowiązkowe?. Nie mając świadomości, jak funkcjonują struktury związkowe odruchowo zareagowałem na obrzędowość zapisu do związków zawodowych. Było to jeszcze przed tym, zanim zaczęto mówić głośno i publicznie o wolnych związkach zawodowych. Oczywiście istniały one niszowo w Gdańsku. Wówczas nie miałem pojęcia o tym.

Zebranie odbyło się tuż po 15 sierpnia 1980 r. Przyszło na nie chyba ze 100 osób – ludzie nie mieścili się w sali. Przyjechało na nie również dwóch „smutnych” panów ubranych w charakterystyczne prochowce. Każdy z nich posiadał także aktówkę – być może było tam coś do nagrywania. Usiedli skromnie z tyłu, ale i tak wszyscy widzieli, że są to obce osoby i dlatego zrobiło się wokół nich puste miejsce. Zebranie otworzył Paweł Miśkowiec. Zagaił, w paru zdaniach opowiedział, co się dzieje w Gdańsku, i stwierdził, że my również powinniśmy coś zrobić. Następnie oddał mi głos, bym przedstawił kontekst oraz tło polityczne i historyczne. Uważam, że przy moim ówczesnym przygotowaniu, było to prawdziwe arcydzieło… krasomówstwa. Z zaułków pamięci powygrzebywałem wszystkie możliwe fakty i powstało – całkiem zręczne – moje pierwsze publiczne, antysocjalistyczne wystąpienie. Było tak głęboko antysocjalistyczne, że w pewnym momencie jeden z dwóch „smutnych” nie wytrzymał i krzyknął: „Ludzie, słyszycie co on mówi. On jest agentem CIA!”. Wówczas z sali rozległ się ochrypły, kobiecy głos – na taką barwę głosu trzeba było sobie „zapracować” – i usłyszałem: „Ludzie, on obraził człowieka! Zapisać go, zapisać go!” – czyli spisać jego dane. Później dowiedziałem się, że była to Marysia Sowińska z drużyn konduktorskich; świetna 50-letnia dziewczyna. Po tym incydencie dwaj obcy panowie zrobili się bardzo „mali”, zwłaszcza że ludzie stłoczeni wokół nich zaczęli domagać się dokumentów. Pachniało linczem. Wystraszeni osobnicy wycofali się do jakiegoś małego pomieszczenia, gdzie praktycznie zostali uwięzieni. Nie wiem, czy zostali ostatecznie spisani. Od tego momentu, będąc pracownikiem na stażu, pracującym zaledwie półtora miesiąca, stałem się najbardziej popularną osobą w stacji Kraków-Płaszów i w całym regionie DOKP Południe. Nikt już nie patrzył na mnie przez pryzmat przepracowanego okresu. Po prostu zrobiono mi odpowiednią prezentację: agent CIA to agent CIA.

Natychmiast stworzyliśmy listę składających akces do Niezależnych Związków Zawodowych, na którą zapisali się praktycznie wszyscy. Wyjątkiem byli członkowie partii. Ale i oni po paru dniach zaczęli się zapisywać. Ostatecznie, jedynymi osobami, które nie znalazły się na liście byli: przewodniczący komunistycznych związków zawodowych oraz naczelnik stacji.

Szybko utworzyliśmy Komitet Założycielski Niezależnych Związków Zawodowych. Nazwa Solidarność doszła nieco później, kiedy było już wiadomo, że dla odróżnienia tak należy nazywać Niezależne Samorządne Związki Zawodowe. Było to spowodowane próbami zakładania „podporządkowanych” władzom Niezależnych Samorządnych Związków Zawodowych. Trudno było bowiem zastrzec nazwę NSZZ, zwłaszcza kiedy tak zaczęły się nazywać związki branżowe powstające jak grzyby po deszczu, np. maszynistów, konduktorów, itd. Była to próba rozbicia ruchu związkowego na „drobne” poprzez robienie szumu medialnego. Dlatego nazwa „Solidarność” stała się spoiwem łączącym określone środowisko – docelowo gromadząc 10 milionów członków.

Z tym członkostwem w Solidarności to różnie bywało i muszę się przyznać, że ja członkiem w konsekwencji nie zostałem. Byłem inicjatorem i współzałożycielem pięciu Komitetów Założycielskich Solidarności w rejonie Krakowa, a nie zostałem członkiem żadnego z nich. We wrześniu 1980 r. kolportowano kasetę magnetofonową ze spotkania Andrzeja Żabińskiego, I sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Katowicach z tamtejszym aktywem MO i SB, podczas którego padły z jego strony słowa (cytuję z pamięci): „Chcą samochodów? Dajcie im samochody. Chcą pieniędzy? Dajcie im pieniądze. Chcą lokali? Dajcie im lokale. Chcą władzy? Dajcie im władzę. Nic tak szybko nie deprawuje jak władza”. Właśnie te procesy obserwowałem naocznie w stacji Kraków-Płaszów. Nie będę wymieniać nazwisk, by nie narażać się na procesy. Ówczesne Komisje Zakładowe Solidarności – i to nie tylko u nas, również w Lokomotywowni i paru innych znanych mi miejscach – koncentrowały się zbyt często na przydzielaniu sobie samym wczasów zagranicznych i mieszkań poza pragmatyką służbową. By otrzymać mieszkanie służbowe trzeba było przepracować co najmniej czterylata na kolei, a tymczasem przewodniczący jednej z Komisji Zakładowych, po niespełna dwóch latach pracy, otrzymał czteropokojowe mieszkanie. Niektórzy „działacze” deprawowali się bardzo szybko. Widząc, co się dzieje, odmówiłem kandydowania do władz związku, wywołując tym duży zawód wśród wielu kolegów, którzy nie rozumieli powodów mojej decyzji. Ostatecznie nie wstąpiłem oficjalnie do Solidarności, co na dobrą sprawę nie zostało przez nikogo zauważone. Brak formalnej przynależności, nic nie zmienił w moim postępowaniu. Nadal działałem: byłem współzałożycielem Okręgowej Komisji Zakładowej Solidarności przy DOKP Południe, a następnie stworzyłem formułę organizacji absolwentów wyższych uczelni. Chcieliśmy z grupą kolegów uzyskać lepsze warunki awansu zawodowego. W tej sprawie negocjowałem z dyrektorem naczelnym DOKP Południe Stanisławem Pachotą, czego efektem było bardzo ważne porozumienie, które podpisałem w imieniu absolwentów szkół wyższych zatrudnionych w PKP, o dookreśleniu górnych granic stażu pracy. Miało to sprawić, by wykształceni ludzie nie musieli spędzać całego życia na stanowiskach dyżurnych ruchu. Czyli droga do awansu zawodowego miała zostać dla nich w końcu otwarta. To się udało zrobić jeszcze w listopadzie 1981 r.

Przez władze na kolei byłem postrzegany jako człowiek należący do czołówki działaczy kolejowej „Solidarności”. Po latach znajomy odnalazł w archiwum IPN wykaz osób przewidzianych do aresztowania w ramach operacji „Tygiel” (13.10.1980 r.). Byłem tam wśród kilku innych osób, rekomendowany jako „inspirator wszystkich przedsięwzięć NSZZ w Stacji...”

Pierwszy numer „Myśli Nieinternowanych” nazwałem pismem Ruchu Solidarność, ponieważ pomimo wspomnianych zastrzeżeń identyfikowałem się z tym Ruchem. Nie można bowiem Solidarności traktować w kategoriach czysto syndykalistycznych. Tego wręcz nie wolno robić, ponieważ 10 milionów ludzi, którzy funkcjonowali w „Solidarności”, działało w większości z pobudek politycznych. Zastrzeganie wtedy przez Wałęsę, Kuronia czy Michnika, że jesteśmy tylko związkiem zawodowym uważałem za koniunkturalny bełkot, nad którym należy spuścić kurtynę milczenia.

Przed 13 grudnia 1981 r. nie docierały do nas żadne sygnały poza tym, że przewidywaliśmy, iż musi nastąpić rozwiązanie siłowe. Szczególnie prowokacja bydgoska z marca 1981 utwierdzała – przynajmniej mnie osobiście – w przekonaniu, że lada moment coś musi się stać. I faktycznie. 13 XII o godzinie 5 rano obudził mnie ojciec i poinformował, że coś się dzieje. Telewizji ani radia nie ma. Pożyczyłem od rodziców samochód i pojechałem do stacji Kraków-Płaszów. Wiedziałem też, że w tym dniu miał przyjść św. Mikołaj do dzieci pracowników i w związku z tym będzie obecna cała Komisja Zakładowa NSSZ „S”. Tak też się stało i o 9 rano wszyscy byli na miejscu z wyjątkiem przewodniczącego Solidarności, Pawła Miśkowca, który został internowany. W nocy „zdjęto” go z nastawni dysponującej, podczas służby.

Po przyjeździe do stacji Kraków-Płaszów powiedziałem do członków KZ „S”, że wobec zaistniałej sytuacji trzeba zorganizować strajk. Taki mamy obowiązek. W odpowiedzi usłyszałem pytanie, kto mi dał takie prawo, przecież to oni są władzą związkową. Oparłem wówczas: „No to róbcie coś!”. Kiedy nie doczekałem się odpowiedzi, ponowiłem wezwanie do strajku. Zakomunikowałem również, że idę po klucze do naczelnika Kobla od nastawni dysponującej i budynku stacyjnego. Kiedy wróciłem, dostrzegłem niedobitki pierzchających w popłochu ludzi. Na placu boju – oprócz mnie – pozostali Marysia Sowińska, szef kadr Józef Rogala i zaopatrzeniowiec Hurman. Cztery osoby. Dwie z nich – J. Rogala i Hurman – wykruszyły się dosyć szybko po kilku dniach prób jakiejś konspiracji. Natomiast z Marysią Sowińską współpracowałem do końca stanu wojennego, a w zasadzie do momentu zmian w 1989 r.


Widząc, co się dzieje, pomyślałem sobie, że będąc przeszkolonym dyżurnym ruchu, mogę osobiście wstrzymać pracę nastawni dysponującej. Poszedłem tam i zastałem zabarykadowane drzwi od środka. Zrobili to koledzy, którzy o moich planach dowiedzieli się od naczelnika stacji. Próbowałem im perswadować zmianę decyzji, tym bardziej, że w nastawni był na dyżurze wiceprzewodniczący Komisji Zakładowej Solidarności. W odpowiedzi słyszałem tylko, kto mi dał prawo, i o grożących im kłopotach z mojego powodu, itp. Co myślałem, to myślałem, ale czasami przez moment zastanawiałem się, czy to wszystko ma jakiś sens, skoro mamy taką jakość obywatelską. Byłem ogromnie rozgoryczony i zawiedziony, tym bardziej, że wiedziałem o strajkach w Krakowie i ludziach, którzy wykazali się odwagą. U nas było odwrotnie. Wróciłem do stacji i oddałem klucze naczelnikowi stacji. W tym czasie pełniłem funkcję zawiadowcy stacji Kraków-Batowice – byłem tam oddelegowany ze stacji w Płaszowie. Była to dosyć wysoka funkcja. Po przybyciu tam poinformowałem ludzi, co się dzieje. Ale w Batowicach też nie było szansy czegokolwiek zrobić, a sam nie byłem w stanie niczego dokonać, tym bardziej jako ich zwierzchnik.

Początkowo byłem ogromnie zniechęcony i – przede wszystkim – zniesmaczony postawą kolegów. Nasunęła mi się też stara moja refleksja: „No cóż, Gugała, świat należy zmieniać od siebie”. I tak rozpocząłem wypisywanie na karteczkach pismem technicznym haseł antykomunistycznych. Ciąłem je na drobne paseczki i tym sposobem potrafiłem wykonać 200, 300, 500 sztuk. Chodząc, pozostawiałem je np. w ławkach kościelnych, zakrystiach. Po pewnym czasie sam z siebie zacząłem się śmiać, gdyż patrząc z boku wyglądało to dosyć irracjonalnie. Pomyślałem sobie, ileż takich rzeczy muszę zrobić i cóż z tego wynika. Nic. Postanowiłem to jakoś „uprzemysłowić”, czyli założyć gazetę. Zacząłem pisać pierwszy tekst oraz wymyślać tytuł. W tym czasie dużo mówiło się o obozach internowania i dlatego pomyślałem sobie, że tym ludziom można zabrać wszystko z wyjątkiem myśli. Czyli te myśli będą nieinternowane. Tak narodziła się nazwa „Myśli Nieinternowane”. Pomimo posiadania kontaktów ze środowiskiem dziennikarskim, nie udało mi się pozyskać stamtąd nikogo do współpracy. Padały różne argumenty, m.in. niektórzy twierdzili, że mogą rozpoznać ich styl pisania. Brzmiało to śmiesznie. No cóż, ludzie się bali. To akurat mogę zrozumieć. Gorzej, gdy zakłamywali ten fakt. Ja również przeżyłem strach – jeszcze nie wtedy – ale z początkiem 1986 r., kiedy polowała na mnie połowa wrocławskiej bezpieki. Odczułem wówczas wręcz fizjologiczny strach. Język przyklejony do podniebienia, całość jamy ustnej sucha. I przy tym wszystkim trzeba było myśleć i zachować się racjonalnie. Całe szczęście udało się.

Pierwszy numer „Myśli Nieinternowanych” z konieczności był monograficzny. Ale już do drugiego i trzeciego numeru pozyskałem współpracowników. Byli to panowie Zbigniew Ringer i Jan Rogusz, których poznałem dzięki nieżyjącemu już Wiesławowi Enzingerowi.

Wokół wydawnictwa, które początkowo było całkowicie jednoosobowe, zaczęli pojawiać się – poprzez kontakty towarzyskie – inni ludzie. Oczywiście należało dla nich wymyślać różnego rodzaju zadania. W miarę rozwoju wydawnictwa życie tworzyło te zadania. Od samego początku założyłem koncepcję budowy struktury od dołu poprzez układ powiązań towarzyskich. Tym samym powstała bardzo hermetyczna struktura. Oczywiście spionizowana z jednoosobowym zarządzaniem – bo tylko taka miała sens w konspiracji. Dzięki temu była sprawna i operatywna. Koncepcja okazała się słuszna, bo na długie lata zapewniła nam bezpieczeństwo i dynamiczny rozwój.

Można powiedzieć, że jak 13 grudnia 1981 r. utraciłem wiarę w ludzi, tak potem odzyskiwałem wiarę w człowieka. Dzięki wspaniałym osobom, które związały się na długie lata z wydawnictwem, jak Władek Krzek-Lubowiecki, Ela Jakubiec (później Krzek-Lubowiecka), nieżyjący już Wiesiek Wazl i Marysia Sowińska, Józek Smaga i wreszcie nieodżałowana Irena Molasy, stanowiąca o sile naszej redakcji. To przy niej nauczyłem się roboty wydawniczej. O ile zagadnienia techniczne – jako inżynier – rozwiązywałem łatwiej, o tyle spraw redakcyjnych musiałem uczyć się od podstaw. Stukałem jednym palcem, ona pisała bezwzrokowo 500 znaków na minutę. Czasami wyglądało to w ten sposób, że czegoś nam brakowało do skończenia numeru i słyszałem wówczas: „Dyktuj”. Ja mówiłem, a ona od razu pisała i poprawiała – łącznie ze stylistyką. Patrzyłem na nią i przecierałem oczy ze zdumienia jak to jest możliwe. Była fachowcem na najwyższym poziomie i zarazem współautorką naszego sukcesu wydawniczego. Przez nią uzyskaliśmy ogromną mobilność redakcyjną.

Pierwszy numer „Myśli Nieinternowanych” został wydrukowany przez Zdzicha Owsiankę na offsecie w Pracowni Reprograficznej Biblioteki Głównej Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Krakowie. Pisałem tam o konieczności pracy organicznej, w pewnym sensie dystansowałem się od walki o sztandary. Uważałem, iż w tej walce stoimy na pozycji przegranej i dlatego nie możemy wybierać takiego pola walki, które nam oferuje przeciwnik. Bo jeśli on dokonuje wyboru broni, to na pewno w walce będzie skuteczniejszy. Zatem należało stwarzać własne reguły gry, własne reguły walki. Atakować przeciwnika tam, gdzie on się tego nie spodziewa, i gdzie będzie mało skuteczny. Jak okazało się po latach, większość struktur budowanych oddolnie (np. Solidarność Walcząca, Porozumienie Prasowe Solidarność Zwycięży czy też WMN) nie zostało rozpracowanych do końca przez SB. Większość sukcesów operacyjnych tej służby wynikało z donosów albo z ostentacyjnego wystawiania się na aresztowanie. Byli bowiem tacy hobbiści, którzy chcieli „zrobić” sobie nazwisko, zakładając, że w przyszłości im się to opłaci.

Jako że pierwszy numer naszego pisma wyszedł na offsecie, to niejako staliśmy się niewolnikami tej techniki druku. Nie wypadało już opuścić poprzeczki. Wcześniej – jako fotograf – eksperymentowałem z sitem, ponieważ nieobce mi były techniki przetłoku bromoolejowego czy też gumy arabskiej, w związku z czym potrafiłem sporządzać emulsje światłoczułe. Miałem jednak problem z dostępem do błon graficznych, które próbowałem zastępować jakimiś kalkami i innymi. Dawało to niestety kiepskie rezultaty. Może to jest irracjonalne, ale z mojego punktu widzenia najłatwiejsze było skonstruowanie maszyny offsetowej. Nigdy w życiu nie widziałem wcześniej takiej maszyny i dlatego zaprosiłem do siebie dwóch kolegów: Adama Wątora z kolejowego biura projektów i Andrzeja Dudę-Dziewierza, z którym studiowałem na Politechnice Krakowskiej. On w tym czasie pracował u jakiegoś mechanika samochodowego. Pewnego dnia usiedliśmy u mnie w domu i rozłożyłem poradnik technika, w którym był schemat ideowy maszyny offsetowej: trzy bębny i kilka wałków, wodnych oraz farbowych. „Panowie, wy coś z tego rozumiecie?” – zadałem pytanie. Usłyszałem, że nie za bardzo. Ale Adam stwierdził, że pójdzie do drukarni i zobaczy jak to wygląda. Ja też gdzieś poszedłem i coś oglądałem. Podczas drugiego spotkania podjęliśmy decyzję o rozpoczęciu prac i w przeciągu trzech tygodni powstały pierwsze rysunki techniczne. Zaczęło się też poszukiwanie wykonawców. W tym czasie dotarła do mnie informacja, że jest druga grupa, która pracuje nad konstrukcją maszyny offsetowej, a nawet wykonali jakiś prototyp. Była to grupa Wieśka Wazla w składzie: Michał Garapich, Ewa Gaczoł, Mirek Gaczoł, Jakub Rzeszut, Małgorzata Wilkosz. Wówczas coś drukowali na tym offsecie, m.in. wydrukowali numer 2-3 MN. Nie mieli jeszcze pełnej wiedzy i ich urządzenie działało fatalnie. Podczas pierwszego spotkania z Wiesławem wymieniliśmy się planami.

Na kolejnym, w garażu blaszanym – na rogu ulic Twardowskiego i Mitkowskiego, Wiesław przekazał nam prototyp maszyny. Do następnego z nim spotkania miało dojść nazajutrz, ale już się nie pojawił. Wiesiek przedstawił się i gdzieś w mojej podświadomości tkwiło jego nazwisko. Byłem trochę podłamany, gdyż wówczas każdy taki kontakt, a szczególnie z tak konkretnym i dynamicznym człowiekiem, był na wagę złota. Otworzyłem książkę telefoniczną na chybił-trafił i po prawej stronie u góry przeczytałem: Wiesław Wazl, ul. Słomiana. Było to tak, jak trafienie szóstki w totolotka. Kiedy zadzwoniłem, odebrała jego żona Krysia i powiedziała, że Wiesiek „siedzi”. Na moją propozycję spotkania zgodziła się bez wahania. Po tym spotkaniu zacząłem organizować pomoc dla Wiesława i innych siedzących, co konsultowałem z mecenasem Andrzejem Buczkowskim, który był ich obrońcą.

Maszyna przekazana przez Wieśka, i do której myśmy dołożyli swoje innowacje nazywała się „Łakomiec”. Nazwa związana była z jej cechą: zużywała dużą ilość farby. Z tym problemem poradziliśmy sobie w trzeciej generacji „Łakomca”. Dzięki ogromnemu zaangażowaniu i kompetencjom Leszka Książka, który stworzył profesjonalne projekty i Sekcje Techniczną WMN, dopracowaliśmy się sześciu generacji tej maszyny, a ostatnia stała się naszą ofertą „eksportową” i miała pasowanie do 1/10 mm. Była to maszyna offsetowa na korbę, do drukowania w formacie A4, cicha, bo bez układu pneumatycznego podającego, przez to mogąca pracować na ławie w mieszkaniu typu M3. I to była jej podstawowa zaleta. Wydajność „Łakomca” osiągana w generacjach 4 i 5 wynosiła 2,5 tys. arkuszy A4 na godzinę. Imponująca, zważywszy, że człowiek siedział przy korbie. Do obsługi potrzebna była tzw. trójka murarska: jeden zajmował się korbą, drugi papierem, trzeci farbą i wodą. Ten, który nakładał wodę, odbierał jednocześnie nakład. Później było to rozwiązane bardziej automatycznie.

Przy konstrukcji maszyn pracowali początkowo Adam Wątor i Leszek Książek. Ten ostatni pracował w Armaturze i u niego w domu przez półtora roku funkcjonowała drukarnia. Chcąc doskonalić tę maszynę, miał ją u siebie i cały czas nad nią pracował. Jako że poprzeczka co do jakości została postawiona bardzo wysoko, wymyśliłem, że będziemy drukować w kolorze. Matryce były tak przygotowywane, że kilka kolorów występowało obok siebie. Nie było to oczywiście pasowanie. Ten prosty pomysł, wywołał duże wrażenie i plotki, że zapewne musi to być ubecka robota, skoro drukują w kolorze. Te nie przychylne sądy przyjmowaliśmy z satysfakcją.

W roku 1983 nakłady osiągały już 3 tys. egz. O dalszym jego zwiększeniu zadecydował mój kontakt z Solidarnością Walczącą we Wrocławiu. Działo się to znowu oddolnie poprzez wakacyjną znajomość z dziewczyną z tamtego miasta. Po nawiązaniu kontaktu SW zaczęła odbierać ode mnie do 1000 egz. z każdego z naszego tytułu. Byli też bardzo solidnym płatnikiem, co się liczyło. Później doszło również do rozszerzenia współpracy i np. przekazaliśmy im nasze plany maszyny offsetowej. Oni mieli doskonałą elektronikę, ale kiepską poligrafię. U nas było na odwrót. Nie mogłem opracować odpowiednich rozwiązań z dziedziny elektroniki dla naszej komórki kontrwywiadu, ponieważ mieliśmy problemy z pozyskaniem tranzystorów wysokiej częstotliwości. Dlatego doszło do wymiany: my dostaliśmy aparaty do nasłuchu łączności SB, a oni projekty i podzespoły maszyn offsetowych. Moim stałym kontaktem ze strony SW był Janek Pawłowski (szef kontrwywiadu SW), który – jak się ostatnio dowiedziałem od Kornela Morawieckiego – już nie żyje.

Nakłady w latach 1984–1985 osiągały 6–7,5 tys. egz. Wówczas wydawaliśmy już trzy tytuły prasowe oraz książki, w tym tomiki poezji. Również – o czym mało kto wie – zorganizowaliśmy konkursy ogólnopolskie literacko-plastyczne. Pierwszym – z 1984 – był konkurs z tematem „40 lat później” związany z rocznicą PKWN-u. Grand Prix było bardzo wysokie i stanowiło kilka średnich ówczesnych pensji. Wysokie nagrody były także dla zwycięzców w poszczególnych kategoriach jak: esej, felieton, opowiadanie oraz plastyczna. W kategorii literackiej wygrał „Czop”, czyli Andrzej Tatkowski, utworem zatytułowanym „Z pamiętnika byłego Europejczyka”, który stał się naszym etatowym publicystą piszącym pod pseudonimami: „Czop”, „Wujek Prot” i innymi, autor, którego niewykorzystane artykuły przekazałem do Fundacji Centrum Dokumentacji Czynu Niepodległościowego. Zwycięski esej zatytułowany był „Serce Europy”, natomiast w konkursie plastycznym zwyciężyła praca, którą nadesłano z Wrocławia kanałami kolportażowymi. Był to rysunek przedstawiający stado owiec z jedną czerwoną pośrodku. Owa scenka podpisana była: „Czarna owca”.

Naszym sztandarowym pismem były „Myśli Nieinternowane”, wydawaliśmy jeszcze „Sygnał” jako dwutygodnik, „Krakowski Czas” jako tygodnik, kwartalnik „Alternatywy” i pismo dla dzieci „Krecik”. To ostatnie ukazywało się mniej więcej raz na miesiąc i początkowo drukowane było na sicie. Chciałem uruchomić wydawanie tą techniką publikacji okazjonalnych jak znaczki, koperty i inne. Niestety, próba się nie powiodła, i „Krecik” zaczął być drukowany w offsecie. Kwartalnik „Alternatywy” miał być w założeniu pismem elitarnym, adresowanym do środowisk akademickich. Dlatego Andrzej Chwalba i Tomasz Gąsowski mieli tutaj całkowicie wolną rękę. Z kolei „Myśli Nieinternowane” były odpowiednikiem ówczesnego „Przekroju” i zawierały treści adresowane do szerszej grupy czytelniczej. „Sygnał” natomiast miał ambicje publicystyczno-informacyjne. W swojej polityce wydawniczej staraliśmy się adresować pisma do ludzi na wszystkich poziomach odbioru. Również system komunikacji pomiędzy redakcją a autorami zasługuje na uwagę. Nie sztuką było odebrać materiał. Trzeba było również przesłać wynagrodzenie i otrzymać tego potwierdzenie. To wszystko udało nam się zrealizować. Powodowało to również, że więzi i struktura powiązań rodziły się w boju, były autentyczne, trwałe oraz bardzo trudne do zerwania.

Po dekonspiracji i zatrzymaniu przez SB w grudniu 1986 r. zacząłem działać półjawnie. Jednym z elementów było powstanie Porozumienia Niezależnych Organizacji Małopolski (7 grudnia 1987 r.), działające w formule sejmiku politycznego Regionu Małopolska. Przy współpracy z KPN – byłem prowadzącym tę inicjatywę. Dochodziło do prób rozbicia rodzącej się inicjatywy m.in. przez Lesława Maleszkę czy przedstawicieli pana Jurczaka z Solidarności. Od 1986 r. niektórzy już się dogadywali z władzą, co stało się zauważalne po wyjściu pierwszego numeru „Konfrontacji” z Geremkiem na okładce. W 1988 r. obserwowałem jak Kuroń z Moczulskim i Wujcem gasili strajki w Ursusie. Stało się to podczas panelu dyskusyjnego w kościele na Woli, kiedy chłopaki z Ursusa przyszły po pomoc w organizacji strajku, potraktowano ich tak, że w pewnym momencie stanęli oniemiali i nie wiedzieli gdzie są. Niektórzy z obecnych porozumieli się już z komunistami, zbliżała się Magdalenka, a tutaj ktoś próbował im bruździć.

Wydarzenia roku 1989 nie były dla mnie zaskoczeniem. Byłem przeciwnikiem tego, co stało się przy Okrągłym Stole. Uważałem, że jeżeli następuje przesilenie, to należy pójść na całość. Komuna nie miała już siły, by zrobić cokolwiek, a Jaruzelski nie był w stanie wprowadzić drugiego stanu wojennego. Po jednostronnym rozbrojeniu Gorbaczowa stał się bezbronny. Wiadomo także było, że Moskwa nie chce drugiego Afganistanu i nie chce antagonizować swych stosunków z USA. Należało zatem pójść na całość. Stało się inaczej. Magdalenka i Okrągły Stół doprowadziły niestety do miękkiego lądowania czerwonych, do zachowania przez nich władzy – głównie ekonomicznej.

Jako wydawnictwo, formalnie, w 1988 r. jeszcze funkcjonowaliśmy. Jednak z grupą najbliższych współpracowników założyłem nowe pismo „Szaniec”, odchylając się w kierunku bardzo radykalnym. Występowaliśmy przeciwko Okrągłemu Stołowi i jego ustaleniom. Uważałem i nadal uważam, że była to współczesna Targowica. Stało się po prostu źle. Do dnia dzisiejszego ponosimy konsekwencje uwłaszczenia nomenklatury komunistycznej zblatowanej z częścią opozycji lat 80. Polska po 1989 r. była rozkradana, przemysł konsekwentnie niszczony, gospodarka podporządkowywana głównie interesom niemieckim

Zapoczątkowany po 2015 roku proces ratowania Rzeczypospolitej wywołuje paroksyzmy wściekłości wśród beneficjentów III RP i pcha ich do prób obalenia legalnie wybranych władz.

Może ktoś kiedyś stworzy antologię zaprzaństwa w Polsce od XVIII do XXI wieku. Osobiście widzę setki kandydatur wśród osób z pierwszych stron gazet.


*) Relacja stanowi wycinek z działalności w ramach „Wydawnictwa Myśli Nieinternowanej”. Zainteresowanych odsyłam do „SOWINIEC” 2014, nr 44, s. 85–114, gdzie zamieszczona została publikacja mojego autorstwa „Wydawnictwo Myśli Nieinternowanej – Rys historyczny”. Na stronie internetowej oprócz wspomnianej publikacji zostały zamieszczone schematy organizacyjne i inne opisujące WMN (http://myslinieinternowane.pl/wspczesne/wydawnictwo-mysli-nieinternowanej-rys-historyczny).


 

Strona używa cookies (ciasteczek). Dowiedz się więcej o celu ich używania i zmianach ustawień. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Czytaj więcej x